„Czego się nie da zniszczyć — z tego trzeba szydzić”. Tak kiedyś śpiewał Jacek Kaczmarski. Niełatwo jednak zastosować się do tej rady, gdy całe życie staje pod znakiem zapytania w obliczu raka prostaty. Na szczęście Krzysztof Koch znajduje na to sposób. Od pierwszej do ostatniej strony czułem, że ironia, jaką się posługuje, jest absolutnie dlań naturalna. Już w pierwszych słowach, autor i zarazem główny bohater jasno precyzuje, kim jest – zwykłym gościem, jakich pełno na ulicach. I choć do mnie w pełni trafia jego styl pisania – prosty, często wulgarny, a jednocześnie skłaniający do refleksji, to odniosłem wrażenie, iż nie jest to jeden z tych stylów, który każdy z łatwością pokocha. Przenikliwe rozważania autora mogą czasem zostać przesłonięte wspomnianą wulgarnością. Koch nie gryzie się w język, przy czym w żadnym wypadku nie jest on prymitywny, zręcznie operując ironią.
Na pewno nie gryzł się w język, gdy opisywał swoje doświadczenia z polską służbą zdrowia. Nie jest to pusta krytyka pracowników służby zdrowia, do których odnosi się z wyrozumiałością na przestrzeni całej książki, a raczej opis sytuacji, które większość z nas przeżyła. Przyjemnie czytało się jego przemyślenia mówiące o problematycznych spotkaniach z lekarzami czy też odwrotnie – o wzbudzających komfort pacjenta, pomocnych pracownikach służby zdrowia. Ta pospolitość sprawiła, że wytworzyła się swego rodzaju więź między mną a głównym bohaterem. Znałem go co prawda tylko z tej krótkiej lektury, ale jego naturalność i możliwość odniesienia do swojego życia jego perypetii to olbrzymia zaleta.
Długość „Rak? Nie, dziękuję” zasługuje na chwilę uwagi. Jest to bowiem niecałe 90 stron, toteż gdy z początku zobaczyłem, jak cienka jest to pozycja, zwątpiłem, że w tak krótkim czasie da się opisać całą walkę z chorobą. Pomyliłem się. Kochowi udało się zrobić to i jeszcze więcej. To głównie zasługa jego lakonicznego stylu. Ten styl to także jeden z głównych leków na monotonię tej książki. Nie było jej dużo, ale miejscami nie dało się jej uniknąć. Oczywiście, ciężko, żeby w historii dotyczącej raka prostaty spotkania z lekarzami się nie pojawiały, ale wspominanie ich w nadmiernej ilości zaczynało rozbudzać we mnie nudę. Na szczęście, nim zdołała rozbudzić się na dobre, została z powrotem położona do snu, gdyż nie pozwalała na to długość książki i zwięzłość przekazu.
Szczególnie istotnym dla mnie wątkiem jest poruszenie nieuchronności losu oraz męskich problemów, nie tylko tych fizycznych. Jak zachować się, gdy życie wali nam się w ciągu jednej chwili? Koch zwraca uwagę na to, jak rzeczy, które wydają nam się najistotniejszymi pod słońcem, w ciągu sekundy mogą stać się błahym i nieważnymi drobiazgami. Jego refleksja przywołała mi wspomnienie przemyśleń po legendarnym „Fight Club”, na temat tego jak materialne rzeczy przejmują nad nami kontrolę. Podobnie było z rozważaniami na temat męskości. Co definiuje nas jako mężczyzn? Jak radzić sobie z silnie zakorzenionym w społeczeństwie postrzeganiem mężczyzny jako tryskającego zdrowiem i energią ogiera? Koch nie daje odpowiedzi na żadne z tych pytań. Daje coś dużo lepszego. Umiejętnie pobudza do refleksji i skłania do samodzielnego szukania odpowiedzi. Odniosłem wrażenie, że zamiarem autora nie jest opowiedzenie o swoim źródle problemu, ale raczej wskazanie potencjalnych źródeł kłopotów dla innych mężczyzn.
Koch nie wybrał wygodnej ścieżki i wzbogacił swoją opowieść o walce z chorobą w wiele innych wątków. Czy wyszło to na dobre? Moim zdaniem zdecydowanie tak. Całości przekazu nie zasłaniają nawet małe elementy monotonii, bowiem każdy temat, którego dotyka autor, jest strzałem w dziesiątkę. Umiejętnie, a zarazem prosto prowadzi przez każdy z nich. Dzięki temu książka nabiera uniwersalnego wymiaru. Każdy może znaleźć tu coś dla siebie. Może być to albo wsparcie podczas walki z chorobą, albo po prostu ciekawe spojrzenie na nieuchronny los. Można się tu pośmiać, uronić łzę, a co najistotniejsze - zadać sobie samemu pytanie: „Kim tak naprawdę jestem?”
NASZA OCENA: 8/10